Views: 14
Wojenne losy rodziny Tworusów, rodziny mojej mamy, obfitowały w tragiczne wydarzenia. Przed wojną dziadkowie Tworus mieszkali z córkami u podnóża Nowego Miasta, przy kościele Najświętszej Marii Panny, na ulicy Samborskiej, w pokoju
z kuchnią. Tam też mieścił się warsztat stolarski. O ulicy tej pisałem wielokrotnie, m.in. na blogu „Życie Warszawy 24” – https://zyciewarszawy24.pl/2021/05/05/ulica-samborska/
Budynki przy tej ulicy, tak jak Stare Miasto w całości po upadku Powstania Warszawskiego zostały zburzone.
W czasie okupacji dziadek Tworus działał w konspiracji, był żołnierzem Armii Krajowej. W obawie przed aresztowaniem przez przeszło dwa lata ukrywał się. Babcia i córki z powodu braku środków do życia cierpiały głód. Pomagali dobrzy ludzie, jednak
i to nie wystarczało.
W czasie Powstania Warszawskiego dziadek walczył. W czasie trwania walk powstańczych, przez około miesiąc babcia z dziećmi ukrywała się na Starym Mieście, w suterenie budynku, w którym było kino „Wars”. Potem, do upadku powstania, w kościele Sakramentek.
W międzyczasie ukraińscy żołdacy zabrali babci całą złotą biżuterię jaką miała przy sobie: kolczyki, obrączkę, pierścionki.
I tu dochodzi do pewnej nieścisłości. Jak podawała ciotka, dziadek odnalazł rodzinę w kościele Sakramentek. Następnie cała rodzina Tworus, jak wiele innych rodzin warszawskich, została wywieziona przez Niemców do obozu przejściowego Dulag 121
w Pruszkowie. Jej siostra, czyli moja mama twierdziła, że dziadek został w czasie powstania ranny i w mundurze kolejarza przedostał się do rodziny przebywającej w obozie przejściowym w Pruszkowie.
Wywożąc rodzinę Tworus z Pruszkowa Niemcy zamierzali rozdzielić dziadka z rodziną. Za radą spotkanego w obozie Dulag 121 znajomego dziadek poinformował Niemców, że jest szklarzem. Na dowód tego pokazała przyrząd do cięcia szkła. Dzięki temu Niemcy pozwolili mu jechać z żoną i dziećmi do obozu.
Po wywiezieniu w głąb Niemiec, do obozu we Freimann obok Monachium (obecnie dzielnica Monachium), dziadka zatrudniono początkowo w parowozowni, gdzie wstawiał szyby w wagonach kolejowych, babcia myła tabor kolejowy. Po kilku miesiącach pobytu we Freimann dziadków z córkami przewieziono do innego obozu. Obóz ten po zakończeniu działań wojennych wyswobodzili Alianci – żołnierze brytyjscy i amerykańscy. W tym czasie babcia ciężko zachorowała. Anglicy otoczyli ją troskliwą opieką lekarską, umieszczając w szpitalu.
Po około roku pobytu w obozie, w październiku 1945 roku dziadkowie wraz z córkami wrócili do zburzonej w 80% lewobrzeżnej Warszawy. Nie mieli, gdzie się podziać, byli bez dachu nad głową, bez grosza. Jak wspomniałem Ukraińcy służący w Niemieckiej armii złupili ich. Pobyt w obozach niemieckich przyczynił się do znacznego nadwątlenia zdrowia babci i jej dzieci.
Rodzina przez jakiś czas tułała się po zgliszczach lewobrzeżnej Warszawy. Przez krótki czas sąsiad użyczył rodzinie Tworus mieszkania o powierzchni koło 14m kw. Na szczęście dzięki pomocy dobrych ludzi i Polskiego Czerwonego Krzyża znalazło się puste jednopokojowy mieszkanie zlokalizowane na warszawskiej Pradze, przy ul. Łochowskiej, w drewnianym dwupiętrowym lub piętrowym (tego dobrze nie pamiętam) domu. Dziadek samodzielnie wyremontował lokal. W pokoju były miejsca do spania, stół do spożywania posiłków, zlew i kuchnia węglowa, tuż przy wejściu. W wąskim korytarzu, był wspólny ustęp dla mieszkańców pozostałych trzech lokali mieszkalnych zlokalizowanych na tym piętrze.
Po wojnie dziadek jako żołnierzem AK miał trudności ze znalezieniem pracy. Został zatrudniony w kotłowni przy
ul Skaryszewskiej tuż obok dworca kolejowego Warszawa Wschodnia. Do tego czasu, jak wspominała mama, choć niechętnie, rodzina często cierpiała głód. Przez długi czas jedli chleb posypany cukrem, polany herbatą.
Przed wojną dziadek Tworus pracował w stolarni i w warszawskich tramwajach.
Nieco lepszą sytuację mieli dziadkowie Rachowscy. Dziadek Bolesław, można powiedzieć, cudem przeżył obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Niestety pobyt tam odbił się na jego zdrowiu. Jako rzemieślnik – pozłotnik po wojnie nie mógł znaleźć nigdzie pracy. Dlatego pozłotnictwem zajmował się sporadycznie i na potrzeby lokalnej ludności, sąsiadów (renowacja i pozłacanie ram obrazów). Na co dzień pracował w magazynie zakładów mięsnych przy ul. Otwockiej w Warszawie. Jego brat Henryk miał więcej szczęścia. Znalazł pracę przy renowacyji cerkwi na warszawskiej Pradze, wykonywał pracy pozłotnicze przy odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie i wielu innych zabytków zlokalizowanych na terenie kraju.
Przed wojną dziadkowie zamieszkali w kamienicy wybudowanej w 1890 roku, przy ul. Radzymińskiej 1. To była 3 piętrowa
(4 piętowa?) kamienica w kształcie litery „L”, zbudowana całkowicie z cegły, wewnątrz ściany pokryte tynkiem wapiennym. Schody w kamienicy były wykonane z drewna. Na każdym piętrze znajdowało się 5 mieszkań. Każde mieszkanie wyposażone w bieżącą, zimną wodę. Ustęp dla mieszkańców budynku znajdował się w bliźniaczej niemalże kamienicy usytuowanej naprzeciwko.
Kamienice dzieliło niewielkie podwórko, na którym usytuowane były 3 drewniane komórki. W jednej z nich (pisałem o tym już
w I części wspomnień) mój ojciec trzymał motocykl „Sokół”. Potem komórki zburzono. Nie były potrzebne, ponieważ kamienice posiadały dosyć rozległe piwnice, biegnące między kamienicami i połączone ze sobą, w których mieszkańcy trzymali węgiel na opał, ziemniaki, itp. Pamiętam, jak nosiłem z piwnicy po dwa wiadra węgla, do mieszkania dziadków na pierwsze piętro. Wspomnieć należy, że mieszkanie dziadków było mieszkaniem szczytowym a pod nim znajdował się korytarz z bramą wyjściową z budynku na ul. Radzymińską, z drugiej strony na wspomniane podwórko. Do czasu, gdy cała posesja, czyli obie kamienice były z jednej i z drugiej strony ogrodzone, od ul. Wiosennej drewnianym parkanem, było to jedyne wyjście z posesji. Jak się można domyślać mieszkanie nie należało do najcieplejszych.
Mieszkanie dziadków składało się z dwóch dużych pomieszczeń. Jedno z nich przedzielone na dwie części służyło za sypialnię
i pokój dzienny jednego z moich braci ciotecznych, który mieszkał z dziadkami, bo nie mógł mieszkać ze swoją matką. Ale to już inna historia. Okno tego pokoju-pomieszczenia wychodziło na podwórko, z widokiem na drugą kamienicę. W drugiej części tego pokoju znajdowała się kuchnia, w której był nieduży stół jadalny, kredens, kuchnia węglowa i zlew z zimną wodą. Drugi pokój pełnił rolę salonu i sypialni dziadków. Okno wychodziło na ul. Radzymińską. Salon-sypialnia wyposażony był w dwie wersalki, duża szafę, kredens, duża toaletkę. W pokoju tym stał też radioodbiornik, na szafie gramofon z tubą pamiętający zapewne lata młodości dziadka. Odkąd pamiętam na ścianie, w miejscu centralnym wisiał obraz Juliusza Kossaka „Wjazd Sobieskiego do Wiednia”. Obraz był jedną z replik wykonaną przez mistrza Juliusza. Zaginął po śmierci dziadków. Mam podejrzenia co z nim się stało, ale to też na inną historię. Przez krótki czas w salonie usytuowane były dwa akwaria słodkowodne. Potem przeniesione do mieszkania moich rodziców.
Od jezdni kamienicę dzielił niezbyt szeroki chodnik. Ulicą jeździły tramwaje. Po zburzeniu kamienic i części zabudowań przy
ul. Radzymińskiej zlikwidowano tory tramwajowe. Dziś pozostało po tramwajach jeżdżących ul. Radzymińska, Ząbkowską wspomnienie żyjących jeszcze i pamiętających tamte czasy.
Czytając opracowania historyczne dotyczące Starej Pragi, Szmulek, Pelcowizny zachodzę w głowę, jak można pomijać fakt a raczej nie pisać o tym, że w XIX wieku na Szmulkach były kamienice budowane z cegły. Po części rozumiem to, bo w latach 70-80 bolszewickie władze nie utrwaliły nigdzie informacji o kamienicach, które ich decyzją zostały zburzone a wcześniej nie wpisano do rejestru zabytków i nie objęto ochroną. Nie ma zdjęć, śladu, że kamienice istniały. Tak jakby ktoś chciał celowo ukryć fakt zburzenia kamienic z XIX wieku.
Warto wspomnieć o relacjach i atmosferze panującej w tamtych latach wśród mieszkańców kamienicy przy ul. Radzymińskiej 1/ 1a. Mieliśmy swoje sympatie i antypatie. Ja osobiście nie przepadałem za starszą panią mieszkającą w kamienicy naprzeciwko. Miała wyjątkowo wrednego i szczekliwego psa rasy pekińczyk. Jako dzieciaki nie przepadaliśmy też za dozorczynią domu. Sądzę, że pani ta nie przepadała też za dziećmi. Nie byliśmy wyjątkowymi urwisami, ot zwykłe dzieciaki urodzone w kilka lat po wojnie, które miały swoje marzenia, zabawy i fantazje. W ogródku mieszczącym się na podwórku co jakiś czas odtwarzaliśmy sceny
z „Krzyżaków” Sienkiewicza, czy też toczyliśmy wymyślone batalie. Do ulubionych gier należała gra w kolarski wyścig pokoju. Na wyrysowanych na podwórkowym bruku potem asfalcie trasach ścigaliśmy się pstrykając palcami w kapsle po piwie. Każdy kapsel posiadał wyrysowane barwy narodowe drużyn startujących w kolarskim wyścigu pokoju. Na pobliskiej ul. Wiosennej,
o czym wspominałem w innym miejscu, toczyliśmy zażarte mecze w piłkę kopaną.
https://zyciewarszawy24.pl/2020/01/02/wspomnienia/
Na piętrze mieliśmy cudownych, zaprzyjaźnionych sąsiadów. Kłosowie byli nam najbliżsi. Z nimi spędzaliśmy najwięcej czasu, na nich można było zawsze liczyć. Do ich mieszkania wchodziło się jak do własnego, bez zbędnego skrępowania. Wspólnie spędzaliśmy Wigilię świąt Bożego Narodzenia. Zazwyczaj w salonie u moich dziadków stał olbrzymi stół. Przy którym gromadziła się cała rodzina i sąsiedzi. Trudni mi dziś ocenić, ile osób gromadziła wieczerza wigilijna, ale myślę, że około 25 a nawet 30 biesiadników.
Zygmunt i Szczepan Kłos, nieco starsi ode mnie byli moimi bliskimi kumplami. Inny kumpel Jurek, który mieszkał w kamienicy na przeciwko chodził do tej samej szkoły, czyli SP nr 30. do klasy równoległej. Zresztą podobnie jak inny kolega Janusz mieszkający obok Jurka.
Nie do pomyślenia było, aby ktokolwiek mieszkający w kamienicy zamykał drzwi, tak jak obecnie na specjalne zamki, w obawie o włamanie, kradzież. Klucze zazwyczaj pozostawiało się pod wycieraczką – słomianką. Zresztą sąsiedzi wzajemnie pilnowali swojego dobytku. Rejestrowali fakt, gdy ktoś obcy, co raczej rzadko się spotykało, znalazł się na klatce schodowej.
Nawiasem mówiąc większość mieszkających na ul. Radzymińskiej lub ulicach sąsiadujących znała się jeszcze sprzed wojny. Fryzjer, pani z warzywniaka, obsługa i sprzedawcy piekarni przy ul. Korsaka byli dobrze znani moim dziadkom i rodzicom.
Marek R.